Dnia 21 października 2007 roku w Xiamen przy ulicy 海滨东区 w budynku nr 3, w lokalu nr 404 odbyły się wybory do sejmu. Punktualnie o godzinie 21.00 wyborców przywitał pan Ryszard i z pękiem kluczy w ręku zabrał się do otwierania lokalu wyborczego.
Mozolił się z zamkiem, mozolił, aż wreszcie udało mu się go otworzyć. Postanowił jednak zrobić wyborcom małego psikusa, więc wślizgnął się przez drzwi i zamknął kratę z drugiej strony, uniemożliwiając w ten sposób wejście wyborców do lokalu.
Gdy już nacieszył się, a potem znudził widokiem rozwścieczonych obywateli łaskawie otworzył kratę.
Następnie, zarządził, aby wyborcy się wylegitymowali.
Abdullahhhh Igidzka – overseas student
Trampolinja Stelszczyk – overseas student (Uniwersytet Trzeciego Wieku)
Pan Ryszard
Po wylegitymowaniu się wyborcy zostali poprowadzeni do urny, gdzie siedział niewinny i bynajmniej niewywierający presji na wyborcach Azor.
Tam, pan Ryszard polecił zapoznanie się z regulaminem głosowania
i kiedy stwierdził, że regulamin został uważnie przestudiowany rozdał wyborcom karty do głosowania.
Jak widać, wybór nie był łatwy. Jednak pan Ryszard zadbał o to, aby wyborcy podjęli odpowiednią decyzję. Jak pokazuje poniższy obrazek, głosowanie były tajne.
Z niektórymi niesfornymi obywatelami, np.:
pan Ryszard poradził sobie doskonale.
(Po tej godnej CBŚ akcji Pan Ryszard wyznał nam, że jest wielkim fanem serialu W11)
Po odbyciu głosowania pan Ryszard przystąpił do liczenia głosów.
A tu już wielka radość z wyników głosowania.
Chyba nie trzeba zaznaczać kto wygrał?:)
poniedziałek, 22 października 2007
sobota, 20 października 2007
Tańce, hulanki, swawole – czyli wszystkiego po trochu.
Moi drodzy,
miałam dość ciężki tydzień, więc nie było czasu na pisanie. W ostatnim poście zaznaczyłam, że czeka nas występ taneczny i z tego powodu nie miałyśmy w ogóle wolnego czasu. W zeszłą środę poszłyśmy na pierwsze zajęcia z tańca chińskiego, które miały odbywać się co tydzień. W niedziele otrzymałyśmy telefon, że musimy przyjść na zajęcia, ponieważ w piątek będzie ceremonia rozpoczęcia roku akademickiego i musimy się do niej przygotować. W rezultacie, miałyśmy cztery godziny tańca dziennie. Ale było warto.
Oprócz nas występowało mnóstwo Chińczyków – reprezentantów każdego wydziału. Śpiewali, tańczyli, opowiadali kawały. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem przede wszystkim sali, w której przyszło nam wystąpić. Kongresowa się nie umywa:)
Będąc za kulisami udało nam się dostrzec, że kwiaty, które dostają wykonawcy występują w liczbie jednego bukietu… Wykonawca po zejściu ze sceny oddawał kwiaty osobie, która przenosiła je na drugą stronę kulis i wręczała je następnemu wykonawcy. Także… Stosunkowo Tanio Wyszło:)
Publiczność zareagowała burzą oklasków i krzyków, kiedy tylko zapowiadający zakomunikował, że za chwilę wystąpią 老外 czyli obcokrajowcy. Było super. Z resztą sami zobaczcie.
Na początek parę zdjęć z prób. Nie było tak kolorowo, jakby się mogło wydawać…
Tutaj już występ
A teraz trochę niezwiązanych ze sobą zdjęć:
Wyprawa do Jimei - dzielnicy Xiamen.
Xiamen - droga do szkoły
Widok z okna naszej klasy:)
Malowanie roweru
Zwierzyniec - zebry i nasz pies Azor
Siggy i Azor.Polubili się:)
A teraz chińska ciekawostka:
Piękna, prawda?:)
p.s. w poniedziałek rozpoczynam pracę w przedszkolu. Będę nauczycielką angielskiego:)))Także...
miałam dość ciężki tydzień, więc nie było czasu na pisanie. W ostatnim poście zaznaczyłam, że czeka nas występ taneczny i z tego powodu nie miałyśmy w ogóle wolnego czasu. W zeszłą środę poszłyśmy na pierwsze zajęcia z tańca chińskiego, które miały odbywać się co tydzień. W niedziele otrzymałyśmy telefon, że musimy przyjść na zajęcia, ponieważ w piątek będzie ceremonia rozpoczęcia roku akademickiego i musimy się do niej przygotować. W rezultacie, miałyśmy cztery godziny tańca dziennie. Ale było warto.
Oprócz nas występowało mnóstwo Chińczyków – reprezentantów każdego wydziału. Śpiewali, tańczyli, opowiadali kawały. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem przede wszystkim sali, w której przyszło nam wystąpić. Kongresowa się nie umywa:)
Będąc za kulisami udało nam się dostrzec, że kwiaty, które dostają wykonawcy występują w liczbie jednego bukietu… Wykonawca po zejściu ze sceny oddawał kwiaty osobie, która przenosiła je na drugą stronę kulis i wręczała je następnemu wykonawcy. Także… Stosunkowo Tanio Wyszło:)
Publiczność zareagowała burzą oklasków i krzyków, kiedy tylko zapowiadający zakomunikował, że za chwilę wystąpią 老外 czyli obcokrajowcy. Było super. Z resztą sami zobaczcie.
Na początek parę zdjęć z prób. Nie było tak kolorowo, jakby się mogło wydawać…
Tutaj już występ
A teraz trochę niezwiązanych ze sobą zdjęć:
Wyprawa do Jimei - dzielnicy Xiamen.
Xiamen - droga do szkoły
Widok z okna naszej klasy:)
Malowanie roweru
Zwierzyniec - zebry i nasz pies Azor
Siggy i Azor.Polubili się:)
A teraz chińska ciekawostka:
Piękna, prawda?:)
p.s. w poniedziałek rozpoczynam pracę w przedszkolu. Będę nauczycielką angielskiego:)))Także...
poniedziałek, 15 października 2007
Chiński surrealizm
Gdy zaczęła się ta nieprawdopodobna historia pomyślałam sobie, że zachowam ją w sercu i nie będę się nią z Wami dzielić. Kiedy jednak doszło do punktu kulminacyjnego, doszłam do wniosku, że nie dam rady. A było to tak:
Żeby przebywać rok w Chinach trzeba załatwić wiele formalności, zdobyć milion świstków dotyczących m.in. stanu zdrowia i zameldowania. Tak jak pisałam już wcześniej, załatwiałam część spraw zaraz po przyjeździe do Xiamen, kiedy mieszkałam jeszcze w akademiku, więc na paru papierkach miałam wpisany adres akademika. Później zmieniłam adres zamieszkania. Na początku nie było problemów. Problemy zaczęły się, gdy chyba dziesiąty raz z kolei udałyśmy się do Biura Spraw Studenckich (BSS) z zaświadczeniem, które otrzymałam na lokalnym posterunku policji (LPP) - na zaświadczeniu był adres akademika.
Na podstawie tego zaświadczenia, miałam uzyskać juz wszystkie potrzebne dokumenty, gwarantujące powodzenie przy składaniu podania o roczną wizę na Głównym Posterunku Policji (GPP).Na wyrobienie wizy mamy miesiąc od momentu wjazdu do Chin. Nadążacie? Idźmy, zatem, dalej.
W BSS Pan Panda (ten człowiek naprawdę tak wygląda) zażądał informacji na piśmie, że mieszkam w akademiku. I tu zaczęły się schody. Poinformowałam go, że mieszkam na terenie kampusu uniwersyteckiego, ale w wynajętym mieszkaniu. Zrobił minę i pokazał mi karteczkę, gdzie było napisane co mają zrobić ci, którzy nie mieszkają na kampusie (Przedstawić milion trzydzieści kopii umowy z wynajemcą, jego kartę ID oraz dowód, że jest właścicielem mieszkania i jeszcze raz udać się do LPP po nowe zaświadczenie . Na to ja mówię, że owszem wynajmuję mieszkanie, ale jest ono NA KAMPUSIE. Nie-odrzekł Pan Panda i raczył mnie poinformować, że NA KAMPUSIE to znaczy W AKADEMIKU. Pierwszy problem: brak konsekwencji w nazewnictwie. Fine man! - pomyślałam całkiem jeszcze opanowana. Umówiłam się z kobietą, od której wynajmujemy mieszkanie i otrzymałam wszystkie kopie potrzebnych dokumentów, po czym udałam się (a raczej udałyśmy się - ponieważ Renata miała ten sam problem) do LPP po nowe zaświadczenie. Tam, nasza ulubiona Pani, która, gdy zadajesz jej pytanie odpowiada: 我不知, 等一下, 等一下 ( ja nie wiem, poczekaj, poczekaj) swoim infantylnym głosikiem powiedziała, że nie może mi wypisać zaświadczenia, ponieważ umowa wynajęcia mieszkania podpisana jest z kobietą, a właścicielem jest mężczyzna (jej mąż, notabene) i to jeszcze z Hongkongu! Spokojnie - powiedziałyśmy sobie. Najpierw, bardzo opanowanym głosem starałam się jej wytłumaczyć, że to nie ma żadnego znaczenia i nikt nie zwróci na to uwagi. Później, gdy to nie poskutkowało zaczęłam przemawiać już bynajmniej nieopanowanym głosem, a na końcu - totalnie zrezygnowana wywołałam u siebie sztuczne łzy i już zaraz miałam przejść do symulacji ataku serca, gdy wreszcie się udało. Zdobyłyśmy różowy papierek i popędziłyśmy z powrotem do Pana Pandy. Ale było już zamknięte i zaczęło się święto 1 października. A zatem, nie pozostało nam nic innego niż wrócić do Pandzioka po świętach, które trwały tydzień. Tak zrobiłyśmy. Minął tydzień. Pandziok zaakceptował papiery i z uśmieszkiem rzekł, że teraz możemy jechać z nimi do GPP. W poniedziałek, 8 października skierowałyśmy nasze kroki do GPP. W między czasie pojawiła się kwestia opłaty za roczną wizę, która wynosi 400 yuanów. Nasz kolega Tomek 2 miesiące temu wyrobił wizę za darmo, gdyż powiedziano mu, że z powodu umowy między polskim a chińskim rządem Polacy nie płacą za wizę. Jednak, kobieta w okienku GPP powiedziała, że nic o tym nie wie i poleciła, żebyśmy poszły do jej szefa, który ma biuro na 2 piętrze. Szef także nic o tym nie wiedział i kazał nam wrócić we czwartek, gdy to sprawdzi. Wstrzymałyśmy się zatem ze złożeniem podania i wróciłyśmy we czwartek. Razem z nami wrócił Tomek, który miał być żywym dowodem, że płacić za wizę nie trzeba. Szefu był jednak i na to przygotowany. Stanowczym tonem stwierdził, że za wizę Polacy nie płacą, natomiast za pozwolenie na pobyt tak. A my staramy się o pozwolenie na pobyt (co jest bzdurą, bo Tomek ma w paszporcie WIZĘ) Z tego co wiem, w Polsce Chińczycy nie płacą ani za to, ani za to. I tu apeluję to polskiego rządu: następnym razem proszę sprawdzić wszystkie kruczki w umowie, bo na całym świecie śmieją się z nas, że tak łatwo dajemy się wykiwać! Trudno, zapłacimy. Jeszcze dostało się Tomkowi, bo kazano mu jednak zapłacić, ale powiedział, że tego nie zrobi skoro ma już wizę w paszporcie.
I słusznie. Wróciliśmy, zatem do okienka i podaliśmy nasze papiery. Nagle, ku mojemu przerażeniu wyraz twarzy urzędniczki w okienku zmienił się niebezpiecznie, po czym wyjęła z mojej teczki różowy papierek, który cudem zdobyłam w LPP i powiedziała, że WCZORAJ ZMIENIŁY SIĘ PRZEPISY I TEN PAPIER JEST JUŻ NIEWAŻNY!!!! Nie. Nie, doprawdy. Wydawało mi się, że zaraz mnie ktoś obudzi i ta farsa się skończy. Nikt mnie nie obudził. Farsa dochodziła do punktu kulminacyjnego. Wróciliśmy na 2 piętro i wykrzyczeliśmy szefowi, że nigdzie nie zmienia się przepisów z dnia na dzień, a poza tym, to byliśmy tu już w poniedziałek, a prawo przecież nie działa wstecz!!!!
Szef pozostał nieugięty. Kazał nam wrócić do LPP po nowy, tym razem biały papierek, który ma być wydrukowany na komputerze. Na to ja mówię, że to jest niemożliwe, bo w naszym LPP jest jeden stary komputer, grzyb na ścianach, miliard ludzi w kolejce i skoro wczoraj zmieniono przepisy, to Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" na pewno... o tym N I E W I E !!! Nie, nie - zaprzeczył szefu i rzekł, że na pewno o tym wie, bo wszystkie LPP mają internetową sieć. Taaaa....
Wróciliśmy, zatem na LPP, gdzie wprawdzie wiedziano o zmianie przepisów, ale nie zainstalowano jeszcze odpowiedniego programu w komputerze. Zostało nam 9 dni do wyrobienia wizy i żarty się skończyły. Wyobrażałam sobie siebie w kajdankach na lotnisku. To nie było miłe. Zrobiliśmy więc totalną awanturę, zadzwoniliśmy do szefa, który rozmawiał osobiście z jednym z dwóch pracowników LPP i obiecał, że jak przyjdziemy rano to program będzie zainstalowany. Zeeeen, zeeeen.....
Wróciłyśmy rano i spędziłyśmy 3 godziny na wypisywaniu nowego papierka w komputerze. Nie wspomnę o tym, że Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" po godzinie bezskutecznej walki z komputerem, dopuściła mnie do niego i sama wypełniłam ten formularz.
Rozumiem, gdyby był po angielsku, ale nie. On był po chińsku. No cóż. W między czasie przyszła cała populacja Chińczyków chętnych do pomocy i w końcu udało się! Klawisz "print" został naciśnięty, ale...okazało się, że nie działa drukarka. Wówczas dostałyśmy psychicznego mini - wylewu.
Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" zrobiła minę zbitego psa i powiedziała, że... nic nie wie i musimy jechać na inny LPP, gdzie nam to wydrukują. Nieprzytomne, bez kontaktu ze światem
pojechałyśmy na drugi koniec wyspy, gdzie przedzierając się przez chaszcze, zgliszcza, kury i orające woły dotarłyśmy na inny LPP.
Tam wydrukowano nam biały świstek i udałyśmy się na GPP. Podanie zostało przyjęte. Wizę otrzymamy za tydzień.
Jeśli nie uwierzycie w to, co tu opisałam, to nie będę się dziwić.
A teraz chińska ciekawostka:
"Urodzenie dziewczynki jest tak samo dobre, jak urodzenie chłopca. Dziewczynki także mają prawo być potomkami" Akcja lokalnych władz Xiamen przeciwko aborcji dokonywanych na dziewczynkach.
p.s. W piątek mamy pokaz grupy tańca chińskiego, do której się zapisałyśmy. Ale będzie jazda!!!!!
Żeby przebywać rok w Chinach trzeba załatwić wiele formalności, zdobyć milion świstków dotyczących m.in. stanu zdrowia i zameldowania. Tak jak pisałam już wcześniej, załatwiałam część spraw zaraz po przyjeździe do Xiamen, kiedy mieszkałam jeszcze w akademiku, więc na paru papierkach miałam wpisany adres akademika. Później zmieniłam adres zamieszkania. Na początku nie było problemów. Problemy zaczęły się, gdy chyba dziesiąty raz z kolei udałyśmy się do Biura Spraw Studenckich (BSS) z zaświadczeniem, które otrzymałam na lokalnym posterunku policji (LPP) - na zaświadczeniu był adres akademika.
Na podstawie tego zaświadczenia, miałam uzyskać juz wszystkie potrzebne dokumenty, gwarantujące powodzenie przy składaniu podania o roczną wizę na Głównym Posterunku Policji (GPP).Na wyrobienie wizy mamy miesiąc od momentu wjazdu do Chin. Nadążacie? Idźmy, zatem, dalej.
W BSS Pan Panda (ten człowiek naprawdę tak wygląda) zażądał informacji na piśmie, że mieszkam w akademiku. I tu zaczęły się schody. Poinformowałam go, że mieszkam na terenie kampusu uniwersyteckiego, ale w wynajętym mieszkaniu. Zrobił minę i pokazał mi karteczkę, gdzie było napisane co mają zrobić ci, którzy nie mieszkają na kampusie (Przedstawić milion trzydzieści kopii umowy z wynajemcą, jego kartę ID oraz dowód, że jest właścicielem mieszkania i jeszcze raz udać się do LPP po nowe zaświadczenie . Na to ja mówię, że owszem wynajmuję mieszkanie, ale jest ono NA KAMPUSIE. Nie-odrzekł Pan Panda i raczył mnie poinformować, że NA KAMPUSIE to znaczy W AKADEMIKU. Pierwszy problem: brak konsekwencji w nazewnictwie. Fine man! - pomyślałam całkiem jeszcze opanowana. Umówiłam się z kobietą, od której wynajmujemy mieszkanie i otrzymałam wszystkie kopie potrzebnych dokumentów, po czym udałam się (a raczej udałyśmy się - ponieważ Renata miała ten sam problem) do LPP po nowe zaświadczenie. Tam, nasza ulubiona Pani, która, gdy zadajesz jej pytanie odpowiada: 我不知, 等一下, 等一下 ( ja nie wiem, poczekaj, poczekaj) swoim infantylnym głosikiem powiedziała, że nie może mi wypisać zaświadczenia, ponieważ umowa wynajęcia mieszkania podpisana jest z kobietą, a właścicielem jest mężczyzna (jej mąż, notabene) i to jeszcze z Hongkongu! Spokojnie - powiedziałyśmy sobie. Najpierw, bardzo opanowanym głosem starałam się jej wytłumaczyć, że to nie ma żadnego znaczenia i nikt nie zwróci na to uwagi. Później, gdy to nie poskutkowało zaczęłam przemawiać już bynajmniej nieopanowanym głosem, a na końcu - totalnie zrezygnowana wywołałam u siebie sztuczne łzy i już zaraz miałam przejść do symulacji ataku serca, gdy wreszcie się udało. Zdobyłyśmy różowy papierek i popędziłyśmy z powrotem do Pana Pandy. Ale było już zamknięte i zaczęło się święto 1 października. A zatem, nie pozostało nam nic innego niż wrócić do Pandzioka po świętach, które trwały tydzień. Tak zrobiłyśmy. Minął tydzień. Pandziok zaakceptował papiery i z uśmieszkiem rzekł, że teraz możemy jechać z nimi do GPP. W poniedziałek, 8 października skierowałyśmy nasze kroki do GPP. W między czasie pojawiła się kwestia opłaty za roczną wizę, która wynosi 400 yuanów. Nasz kolega Tomek 2 miesiące temu wyrobił wizę za darmo, gdyż powiedziano mu, że z powodu umowy między polskim a chińskim rządem Polacy nie płacą za wizę. Jednak, kobieta w okienku GPP powiedziała, że nic o tym nie wie i poleciła, żebyśmy poszły do jej szefa, który ma biuro na 2 piętrze. Szef także nic o tym nie wiedział i kazał nam wrócić we czwartek, gdy to sprawdzi. Wstrzymałyśmy się zatem ze złożeniem podania i wróciłyśmy we czwartek. Razem z nami wrócił Tomek, który miał być żywym dowodem, że płacić za wizę nie trzeba. Szefu był jednak i na to przygotowany. Stanowczym tonem stwierdził, że za wizę Polacy nie płacą, natomiast za pozwolenie na pobyt tak. A my staramy się o pozwolenie na pobyt (co jest bzdurą, bo Tomek ma w paszporcie WIZĘ) Z tego co wiem, w Polsce Chińczycy nie płacą ani za to, ani za to. I tu apeluję to polskiego rządu: następnym razem proszę sprawdzić wszystkie kruczki w umowie, bo na całym świecie śmieją się z nas, że tak łatwo dajemy się wykiwać! Trudno, zapłacimy. Jeszcze dostało się Tomkowi, bo kazano mu jednak zapłacić, ale powiedział, że tego nie zrobi skoro ma już wizę w paszporcie.
I słusznie. Wróciliśmy, zatem do okienka i podaliśmy nasze papiery. Nagle, ku mojemu przerażeniu wyraz twarzy urzędniczki w okienku zmienił się niebezpiecznie, po czym wyjęła z mojej teczki różowy papierek, który cudem zdobyłam w LPP i powiedziała, że WCZORAJ ZMIENIŁY SIĘ PRZEPISY I TEN PAPIER JEST JUŻ NIEWAŻNY!!!! Nie. Nie, doprawdy. Wydawało mi się, że zaraz mnie ktoś obudzi i ta farsa się skończy. Nikt mnie nie obudził. Farsa dochodziła do punktu kulminacyjnego. Wróciliśmy na 2 piętro i wykrzyczeliśmy szefowi, że nigdzie nie zmienia się przepisów z dnia na dzień, a poza tym, to byliśmy tu już w poniedziałek, a prawo przecież nie działa wstecz!!!!
Szef pozostał nieugięty. Kazał nam wrócić do LPP po nowy, tym razem biały papierek, który ma być wydrukowany na komputerze. Na to ja mówię, że to jest niemożliwe, bo w naszym LPP jest jeden stary komputer, grzyb na ścianach, miliard ludzi w kolejce i skoro wczoraj zmieniono przepisy, to Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" na pewno... o tym N I E W I E !!! Nie, nie - zaprzeczył szefu i rzekł, że na pewno o tym wie, bo wszystkie LPP mają internetową sieć. Taaaa....
Wróciliśmy, zatem na LPP, gdzie wprawdzie wiedziano o zmianie przepisów, ale nie zainstalowano jeszcze odpowiedniego programu w komputerze. Zostało nam 9 dni do wyrobienia wizy i żarty się skończyły. Wyobrażałam sobie siebie w kajdankach na lotnisku. To nie było miłe. Zrobiliśmy więc totalną awanturę, zadzwoniliśmy do szefa, który rozmawiał osobiście z jednym z dwóch pracowników LPP i obiecał, że jak przyjdziemy rano to program będzie zainstalowany. Zeeeen, zeeeen.....
Wróciłyśmy rano i spędziłyśmy 3 godziny na wypisywaniu nowego papierka w komputerze. Nie wspomnę o tym, że Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" po godzinie bezskutecznej walki z komputerem, dopuściła mnie do niego i sama wypełniłam ten formularz.
Rozumiem, gdyby był po angielsku, ale nie. On był po chińsku. No cóż. W między czasie przyszła cała populacja Chińczyków chętnych do pomocy i w końcu udało się! Klawisz "print" został naciśnięty, ale...okazało się, że nie działa drukarka. Wówczas dostałyśmy psychicznego mini - wylewu.
Pani "JA-NIC-NIE-WIEM" zrobiła minę zbitego psa i powiedziała, że... nic nie wie i musimy jechać na inny LPP, gdzie nam to wydrukują. Nieprzytomne, bez kontaktu ze światem
pojechałyśmy na drugi koniec wyspy, gdzie przedzierając się przez chaszcze, zgliszcza, kury i orające woły dotarłyśmy na inny LPP.
Tam wydrukowano nam biały świstek i udałyśmy się na GPP. Podanie zostało przyjęte. Wizę otrzymamy za tydzień.
Jeśli nie uwierzycie w to, co tu opisałam, to nie będę się dziwić.
A teraz chińska ciekawostka:
"Urodzenie dziewczynki jest tak samo dobre, jak urodzenie chłopca. Dziewczynki także mają prawo być potomkami" Akcja lokalnych władz Xiamen przeciwko aborcji dokonywanych na dziewczynkach.
p.s. W piątek mamy pokaz grupy tańca chińskiego, do której się zapisałyśmy. Ale będzie jazda!!!!!
wtorek, 9 października 2007
Stosunkowo Tanio Wyszło
W poniedziałek dnia 1 października (w celu uczczenia proklamacji Chin Ludowych) wybraliśmy się w mocnej polskiej grupie do niejakiego K.K, gdzie mieliśmy zamiar przetańczyć całą noc. Któż z nas by przypuszczał, że ta decyzja będzie tak brzemienna w skutki. Już przy wejściu przywitano nas szarmancko i zaprowadzono do baru, gdzie zostaliśmy przechwyceni przez dwóch chińskich panów i jedną panią. Zaprosili nas na swoją kanapę i zaserwowali przekąski i świeże owoce. Ale na tym się nie skończyło. Było jeszcze whisky za ok. 1500 yuanów (ok.500 pln). A to wszystko w zamian za uśmiechanie się i rozmowę. Chwilę później zaciągnięto nas na bar i polecono zachęcać Chińczyków do tańca. Cóż mieliśmy zrobić? Jeden z Chińczyków (ten od whisky) okazał się znanym producentem różnorakich opakowań dla herbat i alkoholu i wykazał chęć nawiązania współpracy z Polską.
Następnego dnia nasz Sponsor (otrzymał taki przydomek w zamian za swoją hojność) wydzwaniał do nas od samego rana i nalegał abyśmy zjedli z nim obiad. Po raz wtóry pytam: „Cóż mieliśmy zrobić?”. „Obiad” składał się z uroczego lanchu w pięknym parku, położonym na wzgórzu, obiadokolacji w wypasionej chińskiej restauracji oraz wieczoru w restauracji karaoke, skąd wyszliśmy ok. 2.00. Sponsor oczywiście pokrył wszelkie koszty. Ale widocznie wydał za mało pieniędzy, gdyż następnego dnia zaprosił nas na obiad do swojego domu, gdzie mieliśmy zaszczyt poznać jego żonę, syna i paru krewnych oraz znajomych. Po pysznym obiedzie (dominowały owoce morza) zostaliśmy zaproszeni na zwiedzanie jego fabryki. Byliśmy pod wrażeniem. I przyznam się, że nadal jesteśmy. Po woli układamy sobie biznes plan i niebawem staniemy się potentatem na ryku opakowań. Także…
Naprawdę chcieliśmy wtedy tylko potańczyć. Naprawdę.
Sponsor otwier ćipsy:)
Przyjaciel Sponsora, Tomek, Sponsor:)
Przenosimy się do restauracji
Zaraz bedziemy jeść (wcale nie byliśmy głodni:)
Mamy pałeczki i nie wahamy się ich używać (Rafał dopiero sie przyzwyczaja, ale bardzo dobrze mu idzie)
Renatka walczy z żabą.
A tu już Karaoke. Wspaniała zabawa. Muzyka nie zna granic kulturowych (jedynie językowe:)
A to kolejny dzień ze Sponsorem. Obiad w jego domu.
Fabryka Sponsora.
Moi drodzy, jak widzicie, życie białego człowieka w Chinach jest bardzo męczące:) Jutro razem z Renatką idziemy na lekcję próbną do szkoły językowej, gdzie mamy uczyć małe dzieci angielskiego. Tematów do postów nie brakuje, tylko gdyby dzień był trochę dłuższy...:)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
Na zakończenie ciekawostka. Miał być film ale nie chce się wgrać:(może uda się o innej porze dnia. A tymczasem...
Bez komentarza
Następnego dnia nasz Sponsor (otrzymał taki przydomek w zamian za swoją hojność) wydzwaniał do nas od samego rana i nalegał abyśmy zjedli z nim obiad. Po raz wtóry pytam: „Cóż mieliśmy zrobić?”. „Obiad” składał się z uroczego lanchu w pięknym parku, położonym na wzgórzu, obiadokolacji w wypasionej chińskiej restauracji oraz wieczoru w restauracji karaoke, skąd wyszliśmy ok. 2.00. Sponsor oczywiście pokrył wszelkie koszty. Ale widocznie wydał za mało pieniędzy, gdyż następnego dnia zaprosił nas na obiad do swojego domu, gdzie mieliśmy zaszczyt poznać jego żonę, syna i paru krewnych oraz znajomych. Po pysznym obiedzie (dominowały owoce morza) zostaliśmy zaproszeni na zwiedzanie jego fabryki. Byliśmy pod wrażeniem. I przyznam się, że nadal jesteśmy. Po woli układamy sobie biznes plan i niebawem staniemy się potentatem na ryku opakowań. Także…
Naprawdę chcieliśmy wtedy tylko potańczyć. Naprawdę.
Sponsor otwier ćipsy:)
Przyjaciel Sponsora, Tomek, Sponsor:)
Przenosimy się do restauracji
Zaraz bedziemy jeść (wcale nie byliśmy głodni:)
Mamy pałeczki i nie wahamy się ich używać (Rafał dopiero sie przyzwyczaja, ale bardzo dobrze mu idzie)
Renatka walczy z żabą.
A tu już Karaoke. Wspaniała zabawa. Muzyka nie zna granic kulturowych (jedynie językowe:)
A to kolejny dzień ze Sponsorem. Obiad w jego domu.
Fabryka Sponsora.
Moi drodzy, jak widzicie, życie białego człowieka w Chinach jest bardzo męczące:) Jutro razem z Renatką idziemy na lekcję próbną do szkoły językowej, gdzie mamy uczyć małe dzieci angielskiego. Tematów do postów nie brakuje, tylko gdyby dzień był trochę dłuższy...:)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
Na zakończenie ciekawostka. Miał być film ale nie chce się wgrać:(może uda się o innej porze dnia. A tymczasem...
Bez komentarza
Subskrybuj:
Posty (Atom)