piątek, 29 lutego 2008

Xishuangbanna 西双版纳12.02-17.02


Dotarliśmy zatem do raju.Od razu uderzyło mnie wyraźne podobieństwo architektury i ludowych strojów do kultury tajskiej. Okazało się, że mniejszość narodowa Dai傣, która zamieszkuje te tereny, ma bardzo wiele wspólnego z Tajami. M.in. ich język należy do tajskiej grup językowej i rzeczywiście (przynajmniej wizualnie) przypomina tajski. Poza tym ludowe stroje mniejszości Dai, są praktycznie identyczne z tajskimi. Nie mówiąc już, że znak określający Tajlandię 泰”Tai” jest częścią składową znaku określającego mniejszość narodową Dai 傣. Ach, no i te południowo azjatyckie słonie:)

W Xishuangbannie znajduje się nawet rezerwat słoni, ale zdecydowaliśmy, że go nie odwiedzimy. Prawdę mówiąc, to obawiam się, że słonie w takim chińskim rezerwacie potrafią grać w madżonga i wiele z ich prawdziwego stylu życia raczej nie udałoby się zobaczyć:)W każdym razie, pogoda była tropikalna, więc ładowaliśmy akumulatory po poprzednich mroźnych przeżyciach.











Jinghong jest ładnym miastem, o bardzo sennej i leniwej atmosferze. Będąc tam, odnosi się wrażenie, że życie mieszkańców to jedna wielka poobiednia siesta. Dla przykładu: Bank Chiński czynny jest od 8 do 11.30 i od 15.30 do 18.00, przy czym o 17.30 jest już zamknięty. Żyć, nie umierać:)
Oprócz tradycyjnego zwiedzania z mapą w ręku, dużo czasu zajmowała eksploracja kulinarnego aspektu miasta.




Wieczorami natomiast przychodził czas na grę w bilard lub szachy, albo serfowanie po Internecie w kafejce, gdzie przez totalny przypadek można spotkać znajomych. Pozdrowienia dla Peppe!


Po dwóch dniach pobytu nastąpiło załamanie pogody. A konkretniej; SŁOŃCE SCHOWAŁO SIĘ ZA CHMURAMI. Dlaczego położyłam na to taki nacisk? Ano dlatego, że przez fakt zajścia słońca nie tylko zrobiło się o wiele zimniej, ale zabrakło także ciepłej wody w hotelu (za który i tak, z powodu świąt, płaciliśmy horrendalne pieniądze). Nie obyło się oczywiście bez awantury, zwrotu pieniędzy (sasasasss…:) i przeprowadzki. Pamiętajcie moi mili, w Chinach to, co wydaje się niemożliwym - tutaj jest możliwe, natomiast to, co dla nas jest zupełnie normalne i oczywiste w Chinach zdarza się być absurdem. To taka mała uwaga, dla tych, którzy kiedyś chcieliby podróżować po tym kraju:) Z powodu zmiany warunków klimatycznych postanowiliśmy pozwiedzać okoliczne miejscowości, tak przecież osławione przez Pascala. Pojechaliśmy zatem do Menghai勐海, a droga tam zajęła nam około godziny. Niestety. Oprócz świątyni buddyjskiej, do której trafiliśmy zupełnym przypadkiem, nie ma tam nic do zobaczenia. Dwie ulice, trochę sklepów, wszystko szare i smutne. Ot co.



 


Mniejszość narodowa Dai, w odróżnieniu od reszty Chińczyków wyznających buddyzm Mahajana, wyznaje buddyzm Hinayana.

Następnego dnia postanowiliśmy jeszcze trochę pozwiedzać Jinghong. Ruszyliśmy na południe miasta, w kierunku największego w całym Yunnanie buddyjskiego klasztoru Wat Manting. Niestety popełniliśmy okropną gafę, nie zdejmując butów przed wejściem do klasztoru:/


Trafiliśmy także do wioski Manlong Kuang曼龙框, która znajduje się na obrzeżach miasta i gdzie można jeszcze zobaczyć tradycyjne domy na palach. Ludzie Dai budowali takie domy, ochraniając w ten sposób swoje siedziby przed wilgocią.








Podczas jednej z wycieczek po mieście trafiliśmy do jadłodajni prowadzonej przez przesympatyczną rodzinę, która jak widać bardzo nas ukochała. Ludzie w Xishuangbannie są cudowni. Pod warunkiem, że im się chce:)

Większość czasu spędzaliśmy jednak w kawiarniach i restauracjach, gdzie serwowano pizze:) i można się było napić prawdziwej kawy czy herbaty miętowej z miodem. Natomiast wystrój tych restauracji zachęcał do spędzania tam długich wieczorów przy szachach i pogaduszkach. Człowiek to jest jednak wygodne stworzenie.




Prawdę mówiąc, to wiele więcej obiecywałam sobie, kiedy jechaliśmy do Jinghongu i miałam do siebie żal, że nie wpadłam na zaplanowanie wycieczki do Laosu - z Jinghongu to przecież rzut beretem. Nie popełnijcie takiego samego błędu! Jeśli Xishuangbanna, to koniecznie Laos. W dniu naszego odjazdu, słońce znów wyjrzało zza chmur i temperatura podskoczyła o (co najmniej) 10 stopni.


Wieczorem odjeżdżał nasz sypialny autobus do Kunmingu.

Takim środkiem lokomocji nie mieliśmy jeszcze okazji podróżować. No cóż. Było oczywiście bardzo specyficznie, ale dojechaliśmy:) Pozostało nam trzy ostatnie dni w Kunmingu przed wylotem (tak, już tym razem postanowiliśmy być burżujami i polecieć samolotem) do Xiamen. A więc wybraliśmy się na poszukiwanie taniej elektroniki:)

Na południe; Baoshan保山-Lincang临沧-Jinghong京洪 9.02-11.02

Aby kontynuować swoją podróż musieliśmy poczekać aż minie najgorętszy okres świąteczny, ponieważ niemożliwym jest wówczas jakiekolwiek przemieszczanie się po kraju (chyba że za pomocą samolotu). Miejscem docelowym był Jinghong京洪 – stolica Xishuangbanny西双版纳, krainy położonej na samym południu Yunnanu, pomiędzy Laosem i Birmą. Bezpośrednia podróż z Lijiangu do Jinghongu trwałaby pewnie dwie doby, zwłaszcza, że na tych terenach nie ma linii kolejowej, więc bylibyśmy skazani na autobus. Zdecydowaliśmy się zatem na podzielenie tego odcinka wyprawy na krótsze etapy. Z Lijiangu pojechaliśmy autobusem do Baoshan 保山. Podróż trwała 7 godzin i nie należała do najprzyjemniejszych, ale nie była też nie do wytrzymania;) Autobus trochę się wlókł, a poza tym musiałam walczyć z niektórymi chińskimi współpasażerami. Niestety. Jeśli chodzi o świadomość dotyczącą uszanowania osób, które nie chcą wdychać papierosowego dymu w zamkniętym autobusie, to musi upłynąć jeszcze duuużo wody, aż w ogóle taka świadomość się pojawi. Niektórym panom nie przeszkadza nawet, że trzymają własne niemowlaki na kolanach i jarają sobie w najlepsze. Oj tak. Trochę napsułam sobie nerwów. W każdym razie, dotarliśmy do Baoshan, gdzie musieliśmy w ciemno szukać hotelu, ponieważ wszystkie telefony podane w Pascalu i wszystkie, które znalazłam w Internecie są już nieaktualne. Udało nam się jednak znaleźć coś przyzwoitego. „Przyzwoite” – to dobre słowo:)
Baoshan należy do tych miast, w których najlepiej bywać jedynie przejazdem. Po dwóch godzinach zdecydowaliśmy zatem, że jak najszybciej ruszamy w dalszą podróż. Ku naszemu przerażeniu, okazało się jednak, że nie ma już wolnych biletów do Jinghongu, a najbliższy termin jest dopiero za tydzień. Nie zastanawiając się długo, wykupiliśmy bilety na autobus do Lincang临沧 (miejscowości na trasie do Jinghongu), na następny dzień. Autobus odjeżdżał z samego rana i znów przebyliśmy 8 godzinną podróż w symfonii chińskiego folkloru. Lincang okazało się jeszcze większą dziurą niż Baoshan, ale za to zjedliśmy jeden z najlepszych obiadów podczas całej naszej wycieczki. I, co bardzo nas zadowalało, robiło się wyraźnie cieplej.

I znaleźliśmy kawowe wino!:)

Następnego ranka, wsiedliśmy do autobusu, który miał zawieźć nas do Jinghongu. Około 8.00 rano autobus wjechał na górską kamienistą drogę, na której tak trzęsło, że nie można było napić się wody z butelki, żeby się nie oblać. Podróż tą drogą trwała trzy godziny. Nie mogłam potem odnaleźć swojego żołądka. Poza tym na jednym z postojów zostałam wytrącona z równowagi, kiedy pan, którego trzy razy z rzędu prosiłam o niepalenie w autobusie znów postanowił zapalić, i doszło do awantury. Grunt, że następnym razem już nie odważył się zapalić:) To była ciężka podróż. Głównie dlatego, że jechaliśmy górską drogą, a gdy wjeżdżaliśmy w chmury nie było widać kompletnie nic, więc kierowca musiał cały czas trąbić, informując w ten sposób o swojej obecności jadących z naprzeciwka. Poza tym zakręty były naprawdę zabójcze i niejednokrotnie wstrzymywaliśmy oddech z przerażenia. Przez to wszystko nie starczyło nam siły na cieszenie się oszałamiającymi widokami na oknem. Ani na robienie zdjęć, czego bardzo teraz żałuję:(Po dwunastu godzinach wreszcie dotarliśmy do Jinghongu. A tam… odetchnęliśmy powietrzem o temperaturze 30 stopni!!! Wówczas zaczęliśmy cieszyć się prawie birmańskim latem.