Wyruszyliśmy więc na północ i tym razem zostaliśmy mile zaskoczeni stanem autokaru i komfortem podróży.
Po czterech godzinach bardzo przyjemnej i płynnej jazdy dotarliśmy do miasta Dali, a właściwie jego nowej części. Stare miasto Dali leży u podnóża 15 kilometrowego łańcucha gór Cang Shan i jest oddalone od nowej części o kilkanaście kilometrów, (za które musieliśmy zapłacić taksówkarzowi niezłą sumkę, ponieważ w odróżnieniu od dużych chińskich miast, w Dali taksówkarze nie używają liczników, co okropnie działa mi na nerwy). Widoczność była wspaniała.
Natomiast pan taksiarz nie ukrywał uwielbienia dla Przewodniczącego;)
Muszę koniecznie zaznaczyć, że podróż do Yunnanu owocowała również w wiele ciekawych bliskich spotkań z chińskimi mniejszościami narodowymi. W Dali mieszka mniejszość narodowa Bai 白– czyli „biały”. Poniżej młode dziewczyny Bai, w swoich tradycyjnych strojach.
Mniejszość narodowa Bai zamieszkuje także okoliczne wioski, gdzie zachowało się dużo starego budownictwa. Od VIII do XIII w. Dali było stolicą królestwa Nanzhao i Dali. W połowie XIX w. stało się stolicą niepodległego państwa utworzonego przez Du Wenxiu, przywódcę rebelii muzułmanów przeciwko chińskiej władzy. Tłumienie powstania zabiło miliony ludzi i odebrało miastu świetność, którego już nigdy nie odzyskało. W 1925 r. Dali zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi, udało się je jednak odbudować.
Obecnie Dali jest uroczym górskim miasteczkiem, o charakterze jak najbardziej turystycznym. Pełno tu przemiłych, klimatycznych knajpek, gdzie można zjeść europejskie jedzenie (och!), a nawet zamówić prawdziwy biały chleb (oooch!).
Jednak folklor zderza się z komercją. Po mieście przechadza się mnóstwo starszych pań, ubranych w tradycyjne stroje, ale jak tylko zobaczą one białego człowieka, to pospiesznie podchodzą i z zachęcającą miną pytają: „You smoke gandzia?hm?gooda, cheapa!!!smoke, smoke?” Także…no niestety, świat się zmienia.
Wieczorami, miasto rozbłyska światłami i jest naprawdę pięknie.
W mieście znajduje się mnóstwo pensjonatów, prowadzonych przez zwykłych mieszkańców (zazwyczaj w ich domach). Króluje tu Siheyuan, czyli tradycyjne chińskie budownictwo - małe podwórko, otoczone z czterech stron ścianami z balkonami. Mieszkańcy mają zazwyczaj mnóstwo kwiatów na swoich podwórkach, więc mieszkanie w takim miejscu jest prawdziwą przyjemnością.
Nocleg udało nam się znaleźć u przemiłej rodziny Bai, gdzie, wierzcie mi, cena była jeszcze bardziej przemiła. I tak to się stało, że zamieszkaliśmy nad dachami:)
Za domem – zapierające dech Cang Shan i…także oszołamiający napis na murze:
„Zakaz robienia siku i kupy.
Sprawcę czeka kara w wysokości 100 yuanów”
Jedynym mankamentem tego miejsca była temperatura w pokoju i konieczność spania w dresach i kurtkach. Ciśnienie wody też nie pozwalało na ratowanie się i ogrzewanie sauną solution. Nic to. Słońce za dnia wynagradzało nam nocną lodownię.
Nowy Rok zbliżał się wielkimi krokami, więc na ulicach można było obserwować pracujących kaligrafów. Gdy nadchodzi Nowy Rok, Chińczycy wybierają wpisane na czerwonym papierze prośby i noworoczne życzenia, które w tym czasie można kupić dosłownie wszędzie i zawieszają je przy drzwiach, na miejscu nieco już wyblakłych życzeń zeszłorocznych.
Dali to także raj zakupów.
I wspaniałych artystów.
Tutaj za pomocą łyżki(!) artysta czaruje karmelowe zwierzęta.
I takie cuda można też napotkać.
Po dwóch „dalijskich” dniach ruszyliśmy dalej w góry, w stronę tybetańskiej granicy. Następny przystanek – Lijiang.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz