Aby kontynuować swoją podróż musieliśmy poczekać aż minie najgorętszy okres świąteczny, ponieważ niemożliwym jest wówczas jakiekolwiek przemieszczanie się po kraju (chyba że za pomocą samolotu). Miejscem docelowym był Jinghong京洪 – stolica Xishuangbanny西双版纳, krainy położonej na samym południu Yunnanu, pomiędzy Laosem i Birmą. Bezpośrednia podróż z Lijiangu do Jinghongu trwałaby pewnie dwie doby, zwłaszcza, że na tych terenach nie ma linii kolejowej, więc bylibyśmy skazani na autobus. Zdecydowaliśmy się zatem na podzielenie tego odcinka wyprawy na krótsze etapy. Z Lijiangu pojechaliśmy autobusem do Baoshan 保山. Podróż trwała 7 godzin i nie należała do najprzyjemniejszych, ale nie była też nie do wytrzymania;) Autobus trochę się wlókł, a poza tym musiałam walczyć z niektórymi chińskimi współpasażerami. Niestety. Jeśli chodzi o świadomość dotyczącą uszanowania osób, które nie chcą wdychać papierosowego dymu w zamkniętym autobusie, to musi upłynąć jeszcze duuużo wody, aż w ogóle taka świadomość się pojawi. Niektórym panom nie przeszkadza nawet, że trzymają własne niemowlaki na kolanach i jarają sobie w najlepsze. Oj tak. Trochę napsułam sobie nerwów. W każdym razie, dotarliśmy do Baoshan, gdzie musieliśmy w ciemno szukać hotelu, ponieważ wszystkie telefony podane w Pascalu i wszystkie, które znalazłam w Internecie są już nieaktualne. Udało nam się jednak znaleźć coś przyzwoitego. „Przyzwoite” – to dobre słowo:)
Baoshan należy do tych miast, w których najlepiej bywać jedynie przejazdem. Po dwóch godzinach zdecydowaliśmy zatem, że jak najszybciej ruszamy w dalszą podróż. Ku naszemu przerażeniu, okazało się jednak, że nie ma już wolnych biletów do Jinghongu, a najbliższy termin jest dopiero za tydzień. Nie zastanawiając się długo, wykupiliśmy bilety na autobus do Lincang临沧 (miejscowości na trasie do Jinghongu), na następny dzień. Autobus odjeżdżał z samego rana i znów przebyliśmy 8 godzinną podróż w symfonii chińskiego folkloru. Lincang okazało się jeszcze większą dziurą niż Baoshan, ale za to zjedliśmy jeden z najlepszych obiadów podczas całej naszej wycieczki. I, co bardzo nas zadowalało, robiło się wyraźnie cieplej.
I znaleźliśmy kawowe wino!:)
Następnego ranka, wsiedliśmy do autobusu, który miał zawieźć nas do Jinghongu. Około 8.00 rano autobus wjechał na górską kamienistą drogę, na której tak trzęsło, że nie można było napić się wody z butelki, żeby się nie oblać. Podróż tą drogą trwała trzy godziny. Nie mogłam potem odnaleźć swojego żołądka. Poza tym na jednym z postojów zostałam wytrącona z równowagi, kiedy pan, którego trzy razy z rzędu prosiłam o niepalenie w autobusie znów postanowił zapalić, i doszło do awantury. Grunt, że następnym razem już nie odważył się zapalić:) To była ciężka podróż. Głównie dlatego, że jechaliśmy górską drogą, a gdy wjeżdżaliśmy w chmury nie było widać kompletnie nic, więc kierowca musiał cały czas trąbić, informując w ten sposób o swojej obecności jadących z naprzeciwka. Poza tym zakręty były naprawdę zabójcze i niejednokrotnie wstrzymywaliśmy oddech z przerażenia. Przez to wszystko nie starczyło nam siły na cieszenie się oszałamiającymi widokami na oknem. Ani na robienie zdjęć, czego bardzo teraz żałuję:(Po dwunastu godzinach wreszcie dotarliśmy do Jinghongu. A tam… odetchnęliśmy powietrzem o temperaturze 30 stopni!!! Wówczas zaczęliśmy cieszyć się prawie birmańskim latem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz