czwartek, 1 listopada 2007

Gulang Yu 鼓浪屿

Witam Was serdecznie!
W niedzielę, w ramach rekonwalescencji po dwóch dniach imprezowych szaleństw zdecydowałyśmy, że udamy się na wyspę Gulang. Nie była to jednak wielka wyprawa, ponieważ brzeg Gulang widać bardzo dokładnie z plaży w Xiamen, a podróż promem trwa ok. 10 minut. Już wcześniej słyszałam, że wyspa jest piękna, szczególnie ze względu na ciekawą atmosferę, którą tworzą kolonialne zabudowania z lat 1920-1930. Jak pisze dr. William Brown w przewodniku po Gulang Yu"na dwóch kilometrach kwadratowych mięści się stara Hawana, meksykańskie miasteczko górskie, Hawaje, austriacka wioska, trochę Las Vegas". Nic dodać, nic ująć. Po prostu czujesz się tam jak w domu. Temu wszystkiemu smaku dodaje zderzenie chińskiej i zachodniej kultury. I tak można zobaczyć piękną wąską uliczkę z budynkami o pastelowych barwach, kaktusami w donicach i  i...wyłaniającą się z tej scenerii chińską babcię w piżamie, niosącą ze sobą  termos.
Żeby lepiej zgłębić wyspę, a przede wszystkim trafić do kościołą katolickiego zakupiłyśmy mapę. Wytrwale odmawiając Chinkom, które usiłowały nas zmuśić do skorzystania z ich przewodnictwa po wyspie, z dumnym wyrazem twarzy 
przystąpiłyśmy do zwiedzania. Okazało się jednak, że nie było to takie proste. Prawie wszystkie ulice na Gulang nazywają się tak samo. Np. jedna z ulic na południu wyspy ma taką 
samą nazwę jak inna ulica, która znajduje się na wschodzie. Po godzinie kręcenia się w kółko stwierdziłyśmy, że albo ktoś nas wrabia i przemienia nazwy ulic, jak tylko się do nich zbliżamy, albo związek zadowowy chińskich przewodniczek po Gulang "zatruł" wszytskie mapy, aby biedny, wycieńczony bezowocnym kręceniem się w kólko
turysta w końcu padł na kolana przed przewodniczką i wysapał: "Błaaagaaam, oprowadź mnie po wyspie"
Odpoczywając na ławce zauważyłyśmy trójkę Europejczyków, którzy rozłożyli się na przeciwko nas i wyjęli kanapki. Po chwili usłyszałam cichy i omdlewający głos Renaty: "Asia, oni mają biały chleb". Po usłyszeniu tych słów zapadłam się w czarną dziurę wyobraźni, gdzie wirowałam coraz szybciej i szybciej, a na około mnie kanapki z białego chleba z serem i szczypiorkiem, z wędlinką, ogóreczkiem... Tańczyliśmy w tym spożywczym tańcu zapomnienia całą wieczność, aż poczułam uścisk dłoni Renaty i zobaczywszy porozumiewawcze spojrzenie zrozumiałam, że czas już odejść.
Tak, tak śmiejcie się Wy wszyscy, którzy w każdej chwili możecie pójść do piekarni i kupić sobie normalny chlebek. 
Naszą wycieczkę postanowiłyśmy zakończyć smakowitym obiadem, ale ponieważ wszędzie proponowano nam kraby, ślimaki i węgorze, na które akurat wtedy nie miałyśmy specjalnej ochoty, udałyśmy się do MacDonalda:))))
Także...
W każdym razie wycieczka była baaardzo udana.
 A teraz trochę zdjęć:

wypływamy z portu

No cóż...choinka przez cały rok, to normalny widok w Chinach. Merry Christmas!!!!






Drzewo rosnące w murze




Sanpan na tle Xiamen - najszybciej rozwijającego się chińskiego miasta

Do tego widoku już przywykłam, ale do zapachu chyba nie przywyknę nigdy:))


Kto by pomyślał, ze taka chętna do pomocy przy praniu!:)
A oto chińska ciekawostka:

Jak słusznie stwierdziła Renata: "W Chinach nawet psy jedząryż:)"

3 komentarze:

Unknown pisze...

ekhm, chcialam napomknąć, że mój pies codziennie na obiad je ryż z roladkami mięsnymi z puszki zatopionymi w aksamitnym wątróbkowym sosie..pycha...

Unknown pisze...

aha...a "Grzegorz", nie wiadomo czemu, to ja GOSIA. coś sie tu zespuło :)

Joanna Maria pisze...

:)))Gosieńko, czyżby lekkie zachwianie tożsamości?:)